U2 is Irish

Bono & The Edge: A Sort of Homecoming, with Dave Letterman (2023)
reż. Morgan Neville
dostępny na Disney+ (link)

Wciąż uważam, że wydając płytę typu best of i grając w Las Vegas U2 zarabia pieniądze z finezją godną polskich patodeweloperów. Ale autobiografia Bono Surrender zbiera dobre recenzje (jeszcze nie czytałem), a na Disney+ znaleźć można film dokumentalny Bono & The Edge: A Sort of Homecoming, with Dave Letterman. Dobrze nakręcony, ciekawy, szczególnie godny polecenia miłośnikom i miłośniczkom Irlandii.

Co można usłyszeć o U2, czego nie powiedział już z przesadą Bono? Dwóch obecnie aktywnych członków zespołu zaprasza do swojego rodzinnego miasta Davida Lettermana. Legenda amerykańskiej komedii rozmawia sobie z mieszkańcami i mieszkankami Dublina na temat słynnego zespołu. W ten, nieco okrężny sposób, Bono i The Edge oddają opowieść o sobie innym ludziom. Jako socjolog mogę potwierdzić, że to zawsze doskonały pomysł, a w samym U2 bardzo brakowało takiej perspektywy. Nie powiem, że Bono jest karykaturą samego siebie, jednak zgodzę się, że jest bardzo męczący – i będę upierał się, że U2 nie jest tak irytujące jak jego lider. Te wszystkie frazesy o ratowaniu świata przesłoniły faktyczny wpływ zespołu na popkulturę. 

Pamiętajmy, że Irlandia jest niewielkim i raczej biednym krajem, ciekawie więc pomyśleć o wpływie Największego Zespołu Świata na społeczeństwo swoich braci. Najciekawsze wątki łapie tutaj Glen Hansard, posiadacz przepięknych niebieskich oczu i Oscara za piosenkę do filmu „Once”. Opowiada jak pierwszy raz, jako dziecko, zobaczył koncert U2; występujących jeszcze jako support The Police, ale już wtedy Bono był na scenie nawiedzonym szaleńcem. Glen pamięta moment, w którym stali się najlepszym bandem w Dublinie. Wspomina transmisję w irlandzkiej telewizji koncertu z Red Rocks, gdy U2 przedstawiało Ameryce pacyfistyczną perspektywę młodych ludzi na wojnę domową toczącą się na zielonej wyspie. 

Ze zwyczajnych opowieści, tych „Oridinary Love(s)”, najcenniejsze stają się wspomnienia o pierwszej koedukacyjnej szkole Mount Temple, gdzie mogli chodzić protestanci i katolicy – i gdzie 14-letni perkusista Larry Mullen Jr. zawiesił na tablicy ogłoszenie o naborze do swojego zespołu. O tym jak żarliwie wierzący The Edge poważnie zastanawiał się o porzuceniu muzyki dla chrześcijańskiej wspólnoty, albo o tym jak z kolegami tworzyli w gangu Lypton Village swoją własną kulturę alternatywną. U2 ma już płytę o początkach, „Songs of Innocence”, ale potrzebowali świetnego reżysera, żeby wybrał te najciekawsze i najczystsze z historii ich wspólnego życia – autorem dokumentu jest Morgan Neville, zdobywca Oscara i twórca pięknego dokumentu „Won’t You Be My Neighbor?” o Panu Rogersie.

W nieco naciąganym wątku LGBT+ pojawia się temat irlandzkiego referendum, które wprowadziło małżeństwa jednopłciowe; a mówimy przecież o kraju niegdyś tak bardzo religijnym jak Polska. Pisarz Fintan O’Toole mówi, że U2 przełożyło „Most pomiędzy konserwatywnym a otwartym i tolerancyjnym społeczeństwem” i nietrudno uwierzyć w taką metaforę mając przed oczami globalną karierę zespołu złączoną z modernizacją samego kraju. To dość ironiczne, że gdy przy każdej nowej płycie U2 za każdym razem zgłaszało akces do tytułu tego Największego Zespołu świata, elementem ich narracji niekoniecznie była opowieść o malutkiej Irlandii – chętniej nawet przedstawiali się jako potomkowie migrantów do USA, „These are the hands that build America”. I być może to właśnie zmniejszenie perspektywy jest największą zasługą zestawu „Songs of Surrender” – można pochwalić skromniejsze, akustyczne wersje znanych piosenek i przestrzeń do lokalnego gadania o rodzinnym mieście.

Być może jest to zasługą zluzowania ego samego Bono, który na starość stwierdził, że nie musi już bić się o tytuł mocarza Dublina. W scenach barowych widać jego ojcowskie gesty w stronę muzyków i muzyczek tworzących młodą scenę tego miasta. Nie wiem, czy idzie za tym jakakolwiek marketingowa sprawczość, ale miło zobaczyć w grupowej scenie lidera formacji Fountaines D.C. – Griana Chattena, jest to naprawdę typowy wokalista rockowy młodego pokolenia. 

Jeśli chodzi o „Songs of Surrender” , ta płyta jest słaba i niepotrzebna, serio, nie musicie jej słuchać, ot taka składanka. „SOS nie jest albumem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. To tak naprawdę playlista. Zamiast udawać, że nic w przemyśle muzycznym się nie zmieniło, U2 próbują wyjść na spotkanie słuchaczom do świata streamingu” – jak pisze na swoim Twitterze dziennikarz Neil McCormick. Jego interpretacja jest najbardziej celna, ale nic dziwnego to przecież ich kumpel ze szkolnej ławki w Mount Temple. Nie wiem, na ile oficjalne, bo jest przecież dziennikarzem Daily Telegraph, ale nie ma przypadku, że The Edge to samo, słowo słowo o streamingowej koncepcji Songs of Surrender mówi w podkaście z producentem Rickiem Rubinem. Czyli Neil faktycznie wspiera ich w tworzeniu narracji na temat „nowej” płyty, bo faktycznie trzeba się trochę nagimnastykować jak sprzedajesz odgrzewanego kotleta. To też fajne, że U2 ciągnie za sobą ludzi z podwórka, to przecież wielka irlandzka rodzina. 

Najlepszym argumentem za słabością brzmienia wersji akustycznych z „Songs of Surrender” jest podany niżej, doskonała, kolektywna wersja utworu „Invisible”. SOS był robiony przez The Edge’a w domowym studiu podczas pandemii, tutaj mamy zachwycającą salę Rotundy. Fragmenty filmu z występu na żywo coraz bardziej pogrążają SOS, bo na żywo, z dublińskimi przyjaciółmi te piosenki brzmią o wiele lepiej. 

Jeśli czegoś się nauczyłem przez całe życie słuchania tego zespołu, to U2 zawsze lepiej brzmi na żywo, w otoczeniu ludzi. W tym kontekście nawet polityczne przemowy Bono zyskują moc integracji i odwołania się do wyższych wartości. U2 tworzy swoją muzyką społeczność – czasem religijną, lokalną lub skupioną na wspólnie przeżywanych emocjach. Na koncert całego, 4-osobowego zespołu jeszcze sobie trochę poczekam, ale dobrze sobie przypomnieć jak ważną opowieścią może być muzyka.