Prezydencki format

The West Wing (1999-2006)
HBO Max
stworzony przez Aarona Sorkina

Wizyta Joe Bidena w Polsce i Ukrainie była wspaniała, doskonała, jak najlepszy odcinek The West Wing. Dlatego wydaje się to najlepszym momentem, aby opowiedzieć Wam o serial The West Wing, w polskim HBO Max znanym także pod tytułem Prezydencki poker.

Jak sama nazwa wskazuje, oglądamy perypetie zespołu doradców prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jest mądry szef Leo, porywczy kierownik komunikacji Toby, uparty doradca polityczny Josh, idealistyczny speachwriter (skryba?) Sam i rzeczniczka prasowa C.J. Najbardziej narwany z nich wszystkich jest chyba sam prezydent Jed Barlett, który zaskakująco dobrze oddaje brawurowy charakter Joe Bidena (i mean serio, wizyta w Kijowie była dowodem bezprecedensowej w historii odwagi).

Amerykańską politykę kojarzycie pewnie bardziej z House of Cards, ale to zupełnie inny styl opowiadania. W Zachodnim Skrzydle jest bardziej zespołowo, może mniej skutecznie i efektownie, ale na pewno mniej dramatycznie. Ich praca na rzecz Ameryki toczy się raczej stałym torem, dzień jak codzień, dzień po dniu wciąż się dzieje demokracji cud. West Wing jest bardzo realistycznym przewodnikiem po maszynerii prezydenckiej administracji – ale tak jak Frank Underwood był do szpiku kości cyniczny, tak do przesłodzenia idealistyczny jest obraz „Prezydenckiego Pokera”. Wszyscy się wspierają, lubią, nie robią świństw nawet politycznym oponentom i wspólnie pracują dla większego dobra.

Ale The West Wing to przede wszystkim doskonale napisane dialogi – autorem serialu jest Aaron Sorkin (zdobywca Oscara za scenariusz do Social Network), wtedy u szczytu kreatywności i w kokainowym szale. Jego dialogi to już osobny gatunek; mamy technikę „walk and talk” gdzie dwie osoby rozmawiają maszerując przez biuro, ktoś daje im świstek papieru, rzucają okiem i gadają dalej, idąc! Mamy „sorkinizmy” czyli długie, efektowne tyrady, skrzydlate słowa wyrzucane bez chwili zająknięcia. Pisałem już o tym przy The Bear: takie tempo opowiadania sprawia, że jesteśmy bliżej komedii i faktycznie, jeśli polubimy już załogę doradców prezydenta, Prezydencki Poker jest bardzo zabawny. Przynajmniej dla mnie, uwielbiam taki styl, jestem fanem, mój ulubiony comfort food ostatnio.

Oczywiście czuć na odległość, że jest to serial z innej epoki wczesnych lat dwutysięcznych. Każdy sezon ma aż dwadzieścia odcinków, pisanych z tygodnia na tydzień – akcja raczej nie porusza się dynamicznie do przodu, postaci nie mają znacznych zmian swojej historii, nie ma cliffhangerów i dramatycznych stawek. Jest to też serial prezentujący jedyną słuszną i możliwą wtedy perspektywę białego, wykształconego mężczyzny w średnim wieku. Teraz to drażni, ale bywa też źródłem komizmu gdy chłopcy przerzucają się efekciarskimi tyradami na temat tego, jak bardzo nie chce im się gadać z sekretarką.

Dialogi Aarona Sorkina są faktycznie efekciarskie, a spryt i inteligencja amerykańskich absolwentów prawa mają, o dziwo, swoje granice. Ale Stany Zjednoczone Ameryki są przecież ideą – wyobrażeniem o doskonałej unii i demokracji. Teraz naprawdę nie wiem, czy powiedział to wczoraj Joe Biden, czy Bono na jednym z koncertów, ale oglądając przemówienie prezydenta USA w Warszawie dałem się porwać temu jakże amerykańskiemu idealizmowi. Przez większość czasu to przesada z tym idealnym Zachodem i zbyt często chodzi o samozadowolenie kilku (białych) gości w Hollywood, ale są momenty, kiedy wielkie słowa mogą wygrać wojnę z Imperium Zła. Cieszę się, że mogliśmy wczoraj być świadkami tak historycznej chwili i mam nadzieję, że okaże się mieć ona większe przełożenie na realny świat niż nawet najlepszy serial o amerykańskiej polityce.