Sunset slot

OFF Festival 2022
1. dzień
5.08.2022, Katowice

Byłem na OFF Festival Katowice, bardzo mi się podobało i postanowiłem to spisać – do festiwalowego archiwum, które jest już przecież okazałe i tworzę je sobie od 2012 roku.

Więc dzisiaj relacja z ubiegłego piątku i następne jutro i pojutrze. Festiwal w tym roku rozkręcał się, dość powoli, ale pewnie szedł do przodu, żeby na koniec zaserwować doskonale i magiczne zakończenie. Nie miałem większych faworytów, czy oczekiwań niż powrót do festiwalowego życia, ale ogólnie oceniam 2022 na TOP3 moich edycji OFFa. Może to doświadczenie, może to znajomość zasad panujących w Dokinie Trzech Stawów, a na pewno – ludzie, których tam spotkałem. To zawsze chodzi o ludzi.

Piątek był bardzo ciężki pogodowo, żar lal się z nieba. ĆPAJ STAJL taki ogień mają we krwi i bez cienia spiny przekazali nam osiedlową energię. Szkoda tylko, że podkładów było tak mało słychać. Widziałem tylko końcówkę OYSTERBOY-a, ale bardzo mi się podobało i na pewno pójdę na jego koncert we Wrocławiu.

ERICA DE CASIER zapowiadała się bardzo ciekawie, ale to wciąż był ten moment, kiedy nie dało się wejść do namiotu najmniejszej Sceny Eksperymentalnej. To jeden z tych występów, które działy się za wcześnie, a przede wszystkim – niestety za dnia. Szkoda, bo z daleka widziałem kilka sympatycznych, elektro-akustycznych wątków, pewnie by mi się spodobały. Zresztą, grający w tym samym czasie na Scenie Leśnej JAKUB SKORUPA też wydawał się osobą na niewłaściwym miejscu (też powinien być wieczorem, też w namiocie).

Świadomość zaparowanego umyslu wróciła mi po dwóch plastikowych kuflach chłodnego napoju i o godzinie 19:20. Nie pozostało nic innego jak delektowanie się przyjemnościami letniego festiwalu muzycznego – a gitarki grające w świetle zachodzącego słońca na „good ol sunset slot” należy do największych. Szybko okazało się, że DIIV to szugejz, ale inny niż ten którym Artur Rojek indoktrynuje nas od 2012 roku. Szybszy, bardziej zwarty i chyba bardziej melodyjny od poprzedniej generacji lat 90-tych. Taki luz mógł stać się udziałem wyłącznie osób zza Oceanu – przysięgam też, że slyszalem ich klasyczne Doused nie tylko u Lettermana, ale też w grze FIFA 2019. Doskonały koncert, w punkt i przynoszący wiele bezpretensjonalnej radości.

Później przegrałem po raz drugi – rezygnując z występu SQUID. Zdążyłem wejść, sprawdzić bogate instrumentarium (czy to jazzowe dęciaki? Czy oni się tym wymieniają w trakcie utworu?), ale nie byłem przygotowany na takie natężenie wszystkich dźwięków. Przede wszystkim gitarowych, co zemsci się już za moment. Mówiąc o rzeczach przegapionych – wolałem zostać na Scenie Głównej i zobaczyłem tylko końcówkę ALTIN GUN. W tym jednym kawałku byli naprawdę super – słychać było , że to „sekstet z Amsterdamu łączący psychodelię z tureckim klimatem”. Mogę sobie pluć w brodę, bo przecież takie egzotyczne tańce są esencją, solą OFF festivalu, gdzież indziej można trafić na tak energetyczną imprezę?

Nie trafiłem do nich wcześniej, bo słuchałem piątkowego headlinera, czyli RIDE Grające Nowhere. I przecież nie jest tak, że ich występ był słaby, wręcz przeciwnie – był potężny, doskonale brzmiący i po prostu bardzo dobry. Jak na pionierów głośnej muzyki gitarowej (i glownej inspiracji wczesnego Myslovitz) przystało. Jak wynika z moich notatek, w 2015 roku podobali mi się średnio, teraz – o wiele lepiej; może dlatego że teraz grali lepsze, te debiutanckie, piosenki.

Zaraz potem Scenę Leśną odwiedziły panie z BIKINI KILL i było to z pewnością cenne oraz pouczające Spotkanie z Legendą punkowego feminizmu. Wiem co to riot grrrl i skąd wzięła się ekspresja Karen O – wprost z zachowania Kathleen Hanna, która przecież wydała album Yeah Yeah Yeah Yeah(s). Ale na tym etapie byłem już zmęczony ilością gitar na tym festiwalu – szczególnie kiedy kolejne mini-manifesty trwały po dwie i pół minuty i nie zyskały wartości dodanej czasów nam współczesnych. Lepiej od nas chyba bawiły się chyba panie na scenie; ironicznie wpadnie tu gładki cytat z ostatniego męskiego grania „Czas by błyszczeć, czas by porozrabiać”

MAKAYA McCRAVEN pewnie jest świetnym jazzmanem, ale ode mnie dowiecie się niestety tylko, że ma świetną perkusję. Nie miałem już sił rejestracji zaskakująco wysokich dźwięków fletu i saksofonu. I tak zakończyłem pierwszy dzień OFFa – siedząc przed dawnym Namiotem Trójki, mówiąc część kolejnym spotkanym osobom i ciesząc się z powrotu do Doliny Trzech Stawów.

Szczypta diagnozy dla festiwalu? W piątek było zdecydowanie za dużo gitar. Od kreatywnych hałasów Squid, przez nowojorski sznyt DIIV do najbardziej klasycznego szugejzu Ride aż do punowej herstorii Bikini Kill. Wszystko gitary. Trudno o to winić Artura Rojka, bo przecież na ten dzień zaproszona była Rina Sawayama – ale zrezygnowała łapiąc karierę w tym największym, popowym mainstreamie. Tak przebojowy, spektakularny spetkakl muzyki pop byłoby idealnym przełamaniem – i zostańmy z myślą jak fajnie to Rojas wszystko sobie zaplanował. W 15 rocznicę, trochę niechcący, OFF festival wrócił do gitarowego rdzenia swojej muzycznej tożsamości.