Reading your red lips
Po co kobiety się malują?
Przecież wszystkie są piękne z natury, zawsze i wszędzie. A my faceci i tak zupełnie nie ogarniamy tego tematu. Co to jest maskara; mam się jej bać? Czy ta fryzura jest akurat naturalna? Czy wypada powiedzieć dziewczynie, że rozmazał jej się tusz pod okiem?
Mogę tylko przypuszczać, ale wydaje mi się że makijaż jest pewnego rodzaju formą dla kobiecości. Ustalonym konturem, którego nałożenie podkreśla nie tylko urodę, ale bardziej te damskie cechy wizerunku. Akurat tego elementu nie przejęli jeszcze metroseksualiści, jakoś nie lubią się mazać (przynajmniej dosłownie). Annie Clark z całą pewnością nie potrzebuje podobnych atrybutów, ale ją też spina gorset, tyle że innego rodzaju – gorset formy muzycznej.W artykule dla New Yorkera zdradziła, że wstydziła się swojej muzycznej edukacji, bała się że wyuczone gamy i pasaże trzymają w ryzach temperament blokując jej spontaniczność. Ustalona przez profesjonalizm teoretyków forma utworu muzycznego staje się dla piosenki tym samym co makijaż dla zaznaczenia kobiecości. Annie Clark jako St. Vincent wykorzystuje oba ograniczenia i walczy z ich stereotypami.
Kiedy przed wielu, wielu laty obdarowywałem ją taśmą z kawałkiem Solomona Burke’a, nałożyła z tej okazji tony makijażu, znacznie więcej, niż zwykła nakładać na co dzień, i o wiele więcej, niż miała na sobie tydzień wcześniej, i wiedziałem – a przynajmniej miałem taką nadzieję – że to dla mnie.
Nick Hornby, Wierność w stereo
Z powodu jej olśniewającej urody nie jest łatwo zauważyć, że Annie jest zdecydowanie czymś więcej niż kolejną uroczą śpiewającą laską, którą można się jarać. Bynajmniej nie pokazuje się nam dla naszej przyjemności, ale jest przy tym doskonale świadoma naszych – dość powierzchownych trzeba (się) przyznać – oczekiwań. Spokojem miarowego rytmu już w pierwszej piosence debiutanckiej płyty cierpliwie wylicza, z których ról społecznych świadomie się wypisuje. Tłumaczy słodkim językiem, który możemy zrozumieć bez większego dysonansu poznawczego pomiędzy silnymi przekonaniami od tak ślicznej istoty.Jednak z biegiem czasu atmosfera się zagęszcza i po kolejnym refrenie melodyjka pozytywki ginie w chaosie gniewnych bębnów i wkurzonej solówki gitary. You don’t mean that say you’re sorry. Clark rzuca nam w twarz, że wcale nie jest głupio nam złapanym na gorącym uczynku delektowania się jej urodą. Odkrywa hipokryzję, że niby przejmiemy się podobnym zwrotem winy: I’ll make you sorry ?
O ile nie potrzebuje przyciągać spojrzeń, to forma muzyczna pomaga jej utrzymać emocje. All my stars aligned to klasyczna ballada prowadzona za pomocą wykwintnych wariacji fortepianu. Podtrzymują one nieporadne, ciche zwierzenia panny Clark które mogłyby się rozsypać bez ram taktowych zbudowanych z klasycznych akordów. Romantycznie tradycyjna melodia cofa nas do czasów kiedy proste panie spędzały wieczory nie szykując się do wyjścia, ale szykowały songbooki do wspólnej gry na pianinie w salonie rozświetlonym dyskretnym blaskiem gwiazd.
Bóg dał wam jedną twarz
a wy dorabiacie sobie drugą.
William Shakespeare, Hamlet
Książę Danii był bardziej bezwzględny jeśli chodzi o nakładanie sobie masek. St. Vincent na pewno zna ten fragment o makijażu, bo w Paris is burning nawiązuje do tego dramatu wlewając truciznę do ucha. Ona też dorobiła sobie drugą twarz; tworząc kompletną kreację artystyczną. Mógłby ktoś pomyśleć, że tytuł jej najnowszej płyty „St. Vincent” jest wreszcie przyznaniem się do osobistej perspektywy, coś jak solowy album Damona Albarna. Jest jednak zupełnie inaczej – nie wypowiada się w swoim prawdziwym imieniu Annie Clark, ale ostatecznie zamienia się w artystyczną postać St. Vincent. Odklejoną od prywatnego życia i niepokojąco zdehumanizowaną, czego dowodem jest Digital Witness. To już nie forma kompozycyjna, ale zaprogramowany preset, rwący rytm zapętlony suchymi miechami trąbek. Generowanego obrazu dopełnia stylizacja sceniczna St. Vincent – nasrożone włosy, szeroko otwarte oczy i trupia bladość skóry upudrowanej w zimnych kolorach. Paradoksalnie, tym razem makijaż nie dodaje powabu, a zabiera naturalny rys. Podkręca urodę tak bardzo, że urokliwy popęd zamienia się w niepewność nowoczesności: mamy przed sobą pełną życia dziewczynę, czy wypranego z emocji terminatora? Tam gdzie iOS Samantha dawała złudzenie człowieczeństwa samym głosem, St. Vincent odcina się od gatunku ludzkiego kolejnymi modulacjami, programami i warstwami elektroniki. Nic dziwnego – nigdy jeszcze zmiana cyfrowego obrazu siebie i profilu osobowości nie była taka prosta.
Annie Clark przeszła transformację w St. Vincent, ale ja już jej trochę nie poznaję. Mam wrażenie, że funkcjonuje mniej jako osoba, a bardziej jako figura retoryczna. Oddająca swój głos na rzecz dyskusji o rynku muzycznym, roli sztuki, czy płci kulturowej – polecam kompletny artykuł na temat tego motywu w jej twórczości. Nieprzypadkowo nagrała płytę z innym muzycznym filozofem, Davidem Byrnem (bardzo polecam jego książkę Dzienniki rowerowe), który pewnie popchnął ją do tak znaczącej przemiany.
Ale pewnie to ja jestem niesprawiedliwy i marudzę, że nie mogę tak po prostu pozachwycać się jej urodą. Ten artystyczny manifest udał się jej wyśmienicie – sama powiedziała przecież, że marzy o świecie, w którym płeć nie będzie grała żadnej roli. Nowe wcielenie Davida Bowiego? Bardzo proszę, przecież nikogo już nie dziwią jego transpłciowe metamorfozy, jakież mam więc więc robić awanturę o niedobór najbardziej prostackich, wizualnych wrażeń? Bo chyba sam nie jestem jeszcze taki płytki – owszem, jaram się śpiewającymi, ale przede wszystkim myślącymi laskami.