Strzał w dziesiątkę

Prime Time (2021)
reż. Jakub Piątek

Jeśli szukacie filmu na majówkę, wystarczy włączyć streaming – znajdziecie tam świetny Prime Time. Fajnie, że zdobył to Netflix, bo czekałem na tę premierę od festiwalu Sundance, gdzie film znalazł się w oficjalnej selekcji. Faktycznie, Prime Time świetnie pasuje do netflixowego targetu: Sundance to „największy festiwal kina niezależnego” czyli takie filmowe indie dla młodych ludzi. 

Co się dzieje? W sylwestrową noc chłopak z bronią wpada do studia telewizyjnego, bierze zakładników i koniecznie chce powiedzieć coś na żywo u progu nowego milenium. W głównej roli Bartosz Bielenia, który cóż powiedzieć, jest bohaterem na nasze czasy. Ładny, zdecydowany, inteligentny, stary tylko truje mu dupę; nasz chłopak, nie żaden terrorysta. 

Studio 2000 z kolei to „banda frustratów, bo kto bierze dyżur w sylwestra” – ale przecież cała Polska wkurwiona była wtedy turbokapitalizmem. Emanacją tej irytacji jest prowadząca Mira – wzięta na zakładniczkę, ale w swoich żądaniach jakby bardziej konkretna niż zamachowiec. Razem stają się wspólnikami w heist movie o hackowaniu kultury masowej. Magdalena Popławska jest wspaniała, zachwycająca; chodzi wkruwiona i rozstawia wszystkich po kątach.

I jeszcze to sejczento owinięte czerwoną wstęgą. Te cztery kamery na krzyż. Te dekoracje z brokatu i tektury. Ci bieda antyterroryści rywalizujący w programie „co jeszcze można tu spierdolić”. Cały świat przedstawiony jest przyjemnie znajomy, otulony aurą nostalgii i właśnie przez to: piekielnie efektywny. Dużo tam krindżu, ale nieuświadomionego przez filmowych januszy. Ja też już bym zaczął strzelać xD 

Prime time to także okazja, żeby wspomnieć inną doskonałą decyzje zakupową Netflixa – serial Artyści. Telewizyjne dzieło w pewnych kręgach kultowe, stworzone przez duet teatralny Strzępka/Demirski, zapełniony obsadą jedynego słusznego Teatru Polskiego (nie morawskiego) we Wrocławiu. Prime time radzi sobie tak dobrze w ciasnych wnętrzach dzięki precyzyjnemu aktorstwu. Casting jest w całości wzięty z teatru i wygląda na to, że polskie kino – wreszcie! – odkryło sekret jak wykorzystywać aktorów teatralnych. 

Popławska i Bielenia pracują w Teatrze Nowym Krzysztofa Warlikowskiego, prezes telewizji grał wiceprezydenta we wspomnianych „Artystach”, a ochroniarz i szef policji (Andrzej Kłak i Dobromir Dymecki) to też aktorzy Moniki Strzępki. Ale pamiętajmy, aktorów oraz – aktorki teatralne. Cichą bohaterką filmu jest postać negocjatorki Leny, granej przez Monikę Frajczyk. Ja tak sobie strzelałem, że też jest aktorką teatralną i proszę – jest, nominowaną już do Paszportu Polityki, cytuję: „Rola we „Wrogu ludu” Jana Klaty na podstawie dramatu Henrika Ibsena zapoczątkowała jej przygodę z Narodowym Starym Teatrem. Następnie pojawiła się m.in. w „Triumfie woli” duetu Strzępka/Demirski”.

Nawet jeśli film bywa nierówny, to raczej warsztatowo, może zbyt automatycznie wykorzystuje zestaw gry kina gatunkowego. Spina to jednak wszystko tradycyjny koncept jedności czasu miejsca i akcji, ale też punkt wyjściowy z końcem wieku. Są tam konkretne sekwencje, które są kapitalne i satysfakcjonujące i chce się do nich wracać. 

Oglądając film i jego najtisowe dekoracje wszyscy możemy wydać z siebie kolektywny „rel”. Ja przynajmniej wciąż pamiętam tę telewizyjną błyszczącą stylówę i byłbym w stanie dopisać się do buntu głównego bohatera. Wszyscy chcą mu pomóc, bo koniec końców o to chodziło w tej nowej Polsce nowego millenium: po raz pierwszy od dawna wreszcie mogliśmy powiedzieć coś całemu światu.

Dodaj komentarz