Najlepsze filmy w 2010s
Skoro rok 2010. wydarzył się w jakimś innym dla mnie życiu, warto sobie zapisać na przyszłość, co fajnego przytrafiło się w tej dekadzie w ogólnie rozumianej kulturze.
Najłatwiej zacząć od filmów – bo jest filmweb, ale też na filmach znam się najmniej, nie jestem jakimś kinomanem i nie obejrzałem ich znowu tak wiele. Tak czy inaczej, ta dekada 10s była momentem, kiedy ogarniałem już regularnie ciekawsze premiery i choć nie wyszedłem poza anglojęzyczne Sundance, to mam swoje ulubione tytuły.
Her
reż. Spike Jonze
Zdecydowany numer jeden, chyba mój ulubiony film wszystkich czasów, perfekcyjnie kalibrujący moje poczucie czułości oraz estetyki. Także główny powód dla napisania tej listy, bo nie mogę zrozumieć jaki inny film mógłby opisać tę dekadę – w której ostatecznie zatopiliśmy się w social mediach i z kretesem przegraliśmy w budowaniu tradycyjnych relacji. Spike Jonze poszedł o krok dalej i zbudował nam nowy romantyzm – z asystentami głosu, pastelową estetyką i (the last, but not least) muzyką Arcade Fire.
także o internetach: Social Network, reż. David Fincher
Beginners (2010) i 20th century women (2016)
reż. Mike Mills
Jest to moja osobista lista, więc dołączam dwa smutne filmy Mike’a Millsa. Daję je razem, bo #mood. Są proste, kameralne, skupione na aktorach i aktorkach oraz subtelnie rzucające montażem, bo przecież bawimy się w życie, które bywa szarpiące i nieuporządkowane. Pretty sad.
Inherent Vice (2014)
reż. Paul Thomas Anderson
Paul Thomas Anderson to chyba najbardziej niedoceniony i osobny twórca tej dekady, jego adaptacja książki Thomasa Pynchona jest po prostu super. Do tej pory nie jestem do końca pewny jak działa rzeczywistość w tym filmie, z jaką prędkością obraca się narkotyczny świat Doca Sportello, ale kręcenie w tej stylówie musiało sprawiać im kupę zabawy. Obsada skrzy się od aktorskich oraz muzycznych niespodzianek; z soundtrackiem Jonny’ego Greenwooda i narracją Joanny Newsom.
Seven psychopats (2012) i Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017)
reż. Martin McDonagh
Martin McDonagh to najwybitniejszy brytyjski scenarzysta tej dekady. “Siedmiu psychopatów” to zabawa w fabularne schematy, koncert Sama Rockwella i film, na którym śmiałem się w kinie najgłośniej. Ale nie chodzi tu o brutalną zabawę, ale o moralność – i tutaj “Trzy Billboardy” wchodzą na kolejny poziom, poziom sztuk teatralnych pisanych pod Nagorodę Pulitzera. Nie chodzi mi, że scenariusze są jakoś słabsze, ale konstrukcja “Billboardów” jest bardzo klasyczna i oszczędna formalnie. W tym świetnie odnajduje się Frances McDormand, force of nature, aktorka o horyzontach wykraczających poza cztery boki ekranu. Oglądanie tego filmu to intelektualna uczta.
inny sfilmowany spektakl: Birdman reż. Alejandro González Iñárritu
The Last Jedi (2017) i Knives out (2019)
reż Rian Johnson
Rian Johnson to najwybitniejszy amerykański scenarzysta tej dekady. Być może jego autorski projekt “Looper” był zbyt surowy, ale właśnie przy piórze Johnson świetnie wykorzystuje narzucone formy gatunkowe. W Gwiezdnych Wojnach (heh) rozwinął wszystkie dość standardowo przypisane mu wątki i spektakularnie (czy raczej: bezkompromisowo) rozprawił się z oczekiwaniami fanów.
Konstrukcja kryminalna “Knives Out” to już bajka, żonglowanie motywami i zagadkami. Whodunnit to najbardziej precyzyjny z gatunków storytellingu, bo wszystko musi się zgadzać, jak w równaniu matematycznym.
Frances Ha (2012) reż Noah Baumbach
Lady Bird (2017) reż. Greta Gerwig
Greta Gerwig ratuje wizerunek millenialsów w popkulturze. Bo Lena Dunham to częściowo memiczna przesada, jej “Girls” jest fantazją na temat życia w Nowym Jorku lat 10s. Frances Ha przez swoją stylizację na nową francuską falę romantyzuje bycie twenty-something i szukanie swojego miejsca w życiu (w rytm Davida Bowiego, bo jakże mogłoby być inaczej). Obecnie Greta walczy z całym przemysłem filmowym na krzesełku reżyserskim – jej w pełni autorskie “Lady Bird” daje nam kolejną nieustraszoną bohaterkę, której nawet pół decyzji nie pochodzi z relacji do faceta.
Big Short (2015) i Vice (2018)
reż. Adam McKay
Filmy byłego headwritera SNL robią to, co filmy robić powinny – opowiadają o świecie korzystając ze wszystkich dostępnych środków. W tym przypadku prym wiedzie montaż, który łączy ze sobą wysokie i niskie, skomplikowane mechanizmy geopolityczne z krótkimi skeczami. Nie wiem, czy to odpowiednie, czy za bardzo niepoważne: na pewno bezpośrednio wynika z tej dekady, którą rządzi telewizyjny celebryta. Styl obu filmów jest bardzo efektowny, ale też efektywny – i szkoda, że Vice z rolą Christiana Bale zagubiło się w politycznych recenzjach.
Shut up and play the hits (2012)
reż. Will Lovelace, Dylan Southern
Testament dekady zerowej – z alternatywnym Nowym Jorkiem i big bandami grającymi muzykę taneczną. James Murphy zasłużył na celebrację w wyprzedanej Madison Square Garden i chociaż LCD Soundsystem zawsze karmił się nostalgią, podczas tego filmu przeżywamy ją nie w katalogach płytowych, a w czasie rzeczywistym. Oczywiście prawem kończącej się dekady, nastąpił sequel tej historii i LCD Soundsystem powróciło do grania (widziałem ich na Openerze, top koncertów dekady), ale do muzyki powróciły także nagrania wydawane na winylach.
Carol (2015)
reż. Todd Haynes
Love story, na które nie zasłużyliśmy, ale którego potrzebujemy. Cóż mogę więcej powiedzieć? Może przypomnieć ile dobrych ról w tej dekadzie miała Rooney Mara, a jeśli zapomnimy o osobie reżysera, to Cate Blanchett zdobyła bardzo zasłużonego Oscara za “Blue Jasmine”.
Córki Dancingu (2015) reż. Agnieszka Smoczyńska
Sorry to bother you (2018) reż. Boots Riley
Miało nie być tutaj polskich filmów, ale “Córki Dancingu” zdobyły lepsze recenzje właśnie zagranicą. Peerelowski musical Agnieszki Smoczyńskiej z coverami Andrzeja Zauchy i songami sióstr Wrońskich podbił Sundance, czyli stolicę amerykańskiego kina niezależnego. “Zimna Wojna” też jest malowniczym musicalem, ale nie jest taka cool.
Do zestawu dorzucam równie oryginalny i horrorowy film Bootsa Rileya, aktywistę hip-hopowego, który w swoim debiucie kreśli pulsującą i wprost rewolucyjną wizję turbokapitalizmu.