at their very best

the 1975
still… at their very best
13.03.2024
Warszawa, Torwar

Śpieszę donieść, że koncert the 1975, który odbył się tydzień temu na warszawskim Torwarze to szczytowy przykład scenografii scenicznej. Byłem na wielu koncertach, ale scena zaprojektowana przez Tobiasa Rylandera oraz Matthew Healy’ego jest najładniejszą jaką widziałem w występach na żywo. Trasa Still… At their very best posługuje się układem przypominającym dom mieszkalny – okna, ściany, biblioteczki oraz meble typu kanapa czy telewizor. Lampy i żyrandole spowijają otoczenie ciepłym światłem, jego źródłem są też okna zacienione zasłonami. Bardzo teatralne zaaranżowana przestrzeń, tradycyjny wystrój wnętrza z drewnianymi ścianami i praktyczne efekty świetlne; bez ekranów i komputerowych wizualizacji. Nie wiem, jak bardzo musieli się zapożyczyć na postawienie takiej rozstawienie tak złożonej konstrukcji scenograficznej, ale było warto. 

W teatralnej scenografii zabrakło jednak aktora grającego główną rolę. Matty Healy znowu był zmęczony, bo the 1975 przyjechało do nas za późno, na samym końcu trasy promującej album Being funny in a foreign language.

like advertising cigarettes

Cała koncepcja trasy zawiera się w jej tytule: “the 1975… w swojej najwyższej formie”. Wydając swój piąty album długogrający, zespół potwierdza swoje globalne aspiracje; pomogła znajomość z producentem gwiazd Jackiem Antonoffem, z którym przygotowali zestaw konwencjonalnych gitarowych piosenek, niemal radiowych hitów, zwartych (Oh Caroline) i urzekających prostotą (I’m in love with you). Z łatwością wyprzedali nowojorską Madison Square Garden podejmując próbę podbicia Ameryki trasą składającą się z 28 występów. Nieźle, jak na angielskich hipsterów z internetu.

Już w 2023, od samego stycznia do sierpnia zagrali aż 68 koncertów. Jakby było mało, w samym środku tej niekończącej się trasy lider zespołu the 1975, Matty Healy zaczął spotykać się z Taylor Swift, co wyrzuciło ich w rejony popkulturowej stratosfery. Oczywiście szybko się rozstali i oczywiście Matty nie przyjął tego zbyt dobrze – co miałem okazję oglądać naocznie podczas czerwcowego koncertu na Orange Warsaw Festival. Czas na oddech? Nic z tych rzeczy – szybko postanowili wrócić do Ameryki z kolejną wersją trasy Still… at the very best, która od października do końca ubiegłego roku zmieściła jeszcze 39 dat w USA i 26 pozostałych koncertów na Wyspach i Starym Kontynencie. 150 koncertów w 1,5 roku.

Chodzi mi o to, że tych koncertów było stanowczo za dużo. Rozumiem, że tak staranny wystrój koncertu, postawienie scenicznego domostwa jest kosztownym przedsięwzięciem logistycznym. To nieustannie musi na siebie zarabiać. Ale czy the 1975 na pewno jest już aż tak dużym zespołem? Czy chodzi tutaj o kwestie opłacalności, a może chcieli łapczywie wykorzystać to w jakim (głównie złym) świetle został przedstawiony amerykańskiemu społeczeństwu ówczesny chłopak Taylor Swift? Jest to też dowód na rozwój samego przemysłu koncertowego, który w Stanach Zjednoczonych jest ogromny i po czasach pandemii bije kolejne ekonomiczne rekordy.

The 1975 objechało całe Stany Zjednoczone aż dwa razy, ale będę narzekać, bo wydaje się, że w Europie kontynentalnej otrzymaliśmy uboższą i mniej ciekawą wersję ich show. Produkcyjnie, bo w Warszawie scenografia nie miała tylnego ekranu (nie szkodzi, gra świateł była w zupełności satysfakcjonująca). Ale też narracyjnie, bo cały koncept spektaklu opierał się na teatralności, surrealizmie spod znaku Charliego Kaufmana i zacieraniu granic z rzeczywistością w perspektywie meta.

she was part of the air force, I was part of the band

Po ogromnej, trwającej dwa lata trasie po całym świecie Matty Healy jest już zmęczony i chyba znudzony wymyślonym przez siebie konceptem. Kilka dni wcześniej na koncercie w Kopenhadze mówił ze sceny, że jest w złej formie psychicznej, miał na scenie mini-breakdown. W Warszawie oprócz wykonywania piosenek nic się nie odzywał, nie brał udziału w kreowaniu narracji, która – w pierwotnej wersji – była przecież tak istotna dla rozważania o szczerości koncertowego spektaklu. On też byl chyba tego świadom, bo zuchwałe hasło o tym, że oto najlepsza wersja the 1975 było już stłumione.  

Show must go on. Jego dobrostan psychiczny jest oczywiście bardzo ważny, ale znakiem rozpoznawczym Matthew Healy’ego jest nadpobudliwa emocjonalność. Jak pisała redaktorka pisma The New Yorker: “His willingness to be embarrassing and abrasive edged into a kind of generosity, and a vulnerability. This is the heart of his appeal”. Ten zaraźliwy entuzjazm, sceniczne wygłupy są istotne, bo rozszerzają granice performatywnej męskości I’m sorry that I’m kind of queer (…) because my body doesn’t stop me. Każdy wielki frontman operuje przesadą: jakbyśmy się czuli gdyby na koncercie U2 Bono nie prawił natchnionych morałów, Dave Grohl przestał tańczyć, a Nick Cave pokazałby mniej chmurne oblicze?

I like my men like I like my coffee, full of soy milk

Pytanie, czego oczekujemy po koncercie danego zespołu. Z jednej strony reprezentuję tutaj podejście “płacę, to wymagam” i gadam o tym, że nie powinno mnie obchodzić to, jak lider the 1975 źle planuje sobie pracę. Nie chodzi mi o to, aby szczerość artysty koniecznie powinna być wliczona w cenę biletu; ja chcę, aby koncert był doświadczeniem, które przeżywamy wspólnie. Wciąż mam tą nastoletnią potrzebę tańczenia, śpiewania i reagowania na proste piosenki –  zachowywania się dziwnie – bo obecność innych fanów to moja bezpieczna przestrzeń.

I znowu, tym który najbardziej przesadza jestem ja piszący o humorach Matty Healy’ego. To też jest częścią fanostwa: musiałem napisać, co by było gdyby Matty był „wciąż… w swojej najlepszej formie”. Muszę też usprawiedliwić Matty’ego, bo zagrali dwa rarytasy z pierwszych płyt, a to zawsze święto dla największych fanów. Być może na tym etapie występowania na scenie odeszliśmy od spektaklu dla tego, co the 1975 lubią najbardziej, tylko i aż grając preferowane przez siebie piosenki.

Bo przede wszystkim był to wieczór wypełniony świetnymi piosenkami. Part of the band, Be my mistake, If you’re too shy (let me know), Give yourself a try. To już moje prywatne hymny, pieśni pięciolatki. Bo czyż nie o to chodzi w byciu młodym dorosłym? Niby jesteśmy w szczycie możliwości, ale czasem świat jest po prostu bardzo męczący.

PS. śródtytuły są fragmentami piosenki the 1975 Part of the band.