There goes the most shameless woman this town has ever seen
Taylor Swift zdobyła nagrodę Grammy za Album Roku. Bardzo mnie cieszy ta wygrana, bo jest po prostu zasłużona: Taylor postarała się, aby nagrany przez nią „Folklore” był płytą z dobrymi piosenkami. Warto to zaznaczyć, bo podobne podejście wydaje się bardzo tradycjonalistyczne na tle współczesnego przemysłu muzycznego.
Przypomnijmy, że Taylor jako największa gwiazda muzyki pop była przykładem podejścia, które niekoniecznie stawiało jakość artystyczną na pierwszym miejscu. To nie jest hejt – takie są zasady popkultury. Jej album „Formation” był dissem na Kanye’ego, a „Lover” bombardował słuchacza całym arsenałem popowego przesytu. Obie płyty zostały zignorowane przez Akademię Grammy i jasnym stało się, że Taylor musiała coś zmienić, aby jej pop stał się znowu istotny artystycznie.
Wydany w lockdownie „Folklore” to pop z wyraźnym przedrostkiem Indie. Do współpracy zaprosiła Jacka Antonoffa (który ostatnio łączy mainstream z awangardą u St. Vincent), ale przede wszystkim – Aarona Dressnera, czyli muzyka grupy The National. Nie ukrywam, jest to jeden z moich ulubionych zespołów, jakże daleki od mainstreamowego popu, bo The National to raczej hałaśliwe i arytmiczne gitary. Ale też: piękne i smutne ballady, kunsztownie skomponowane walczyki na pianino i ślady tak rozumianej alternatywnej nostalgii są wyraźnie obecne na „Folklore”. Sukcesu Taylor nie byłoby bez kompozycyjnej sprawności Aarona Dressnera, którego nazwisko pozwoliło przede wszystkim na artystyczną legitymizację całego przedsięwzięcia (co oczywiście wspaniale pokazuje jak dużą rzeczą stało się The National).
Ale! Cytując tego typa z Bridgerton w doskonałym skeczu SNL „Taylor shifted away from The autobiographical, and she’s in the peak creatively (…) Man, ultimately she’s a freaking storyteller”. Songwriterski talent Taylor słychać szczególnie w The Last Great American Dynasty. Jak czytamy na portalu Genius: „piosenka przedstawia historię domu Rebeki Harkness, mecenaski artystów i założycielki Rebekah Harkness Foundation”. Taylor przedstawia subtelne porównania pomiędzy sobą, a Rebeką – podobnie jak Swift, była ona również obiektem krytyki tabloidów, przedstawiana jako bezwstydna bogata dziewczyna, gospodyni gwiazdorskich przyjęć. W tekście piosenki poznajemy całą historię dziedziczki fortuny z celnymi detalami (The wedding was charming, if a little gauche / There’s only so far new money goes). Społeczni komentatorzy obarczają winą bohaterkę i jej dalece niestosowny tryb życia towarzyskiego, a pyszny zwrot akcji polega na wyznaniu Taylor, że to ona kupiła wspomnianą posiadłość w spokojnej okolicy: szalona kobieta będzie znowu bruździć sąsiadom.
Meta-komentarz na temat życia Swift sprawnie zamknięty w literackiej formie.
Opisując „Folklore” zbyt często być może używam pojęcia „jakość artystyczna” – mówimy wszakże o najpopularniejszym produkcie roku. Może być tak, że jestem tak prosty, że wystarczy mi połączenie The National + ładne piosenki + akustyczna gitarka i pianino + głosik Taylor + ładne widoczki i dwie zmyślne linijki. Amerykańscy komentatorzy (a przynajmniej goście podkastu New York Timesa „Popcast”) zauważają, że tegoroczna gala rozdania nagród Grammy po raz pierwszy w historii była skoncentrowana na występach współczesnych artystów – rozumianych jako przedstawicieli gatunków faktycznie znaczących dla popkultury 2020 roku, takich jak hip-hop czy niebiała muzyka. W przeciwieństwie do tradycji celebrowania Wychowanych na Trójce, czyli starszych muzyków grających zazwyczaj na gitarach. Pytanie: na ile nagroda Albumu Roku dla Taylor Swift jest przejawem takiego muzycznego boomerstwa? „Folklore” to wszak przykład zarówno brzmieniowego jak i produkcyjnego konserwatyzmu.
Czy Taylor Swift nie stała się czasem muzycznym dinozaurem?