I can’t turn off what turns me on

St. Vincent – Masseduction (2017)

Pisząc poprzednio o Annie Clark, przedstawiałem ją jako artystkę, która nakłada na siebie gorset umiejętności muzycznych. Teraz jest to forma oczekiwań medialnych, zachowania gwiazdorskiego wizerunku oraz blichtru wielkiego świata. Po romansach ze słynną aktorką Kristen Steward i równie znaną modelką Carą Delevigne, St. Vincent zasiadła do napisania swojego czwartego albumu. I mam bardzo silne wrażenie, że celebryckie związki oprócz naturalnej fascynacji fizycznej, były napędzane także ciekawością panny Clark światem mainstreamu. St. Vincent igra z młodością i nieskazitelnym wizerunkiem niczym Dorian Grey – nie jest to przypadek, bo jego (jej?) historię będzie reżyserować w swoim pierwszym filmie długometrażowym.

I chociaż Masseduction nie jest wyróżniająca się kompozycyjnie na tyle, aby zapewnić St. Vincent pozycję jej idola Davida Bowie (czy amerykańska wersja: Davida Byrne’a), to można znaleźć tam kilka intrygujących piosenek, które dokładnie pokazują przebieg badań terenowych Annie Clark nad zagadnieniem gwiazdorstwa. Los Ageless to wspaniale popowy singiel, w którym autorka wreszcie pozwala sobie na bycie przebojową. W trzech akordach składa prostą, podszytą żądzą wiadomość: How could anybody have you? Świeżość kompozycji przenika się z dosłownością, a to wszystko na tle anielskiej krainy stolicy Hollywood, gdzie na każdym kroku można spotkać karykaturalne postaci, do ostatniej kropli prawdziwej krwi walczące o dobry wygląd. Podsumowanie nowej, błyszczącej wersji Annie Clark jest jej elektryzujący występ u Ellen DeGeneres: pełne fleszy i dziwnych tancerzy, w którym wokalistka jak najbardziej świadomie igra z kamerą.

Slow Disco pokazuje rolę producenta albumu Jacka Antonoffa. Jego wybór na partnera w zbrodni na alternatywnym wizerunku był kluczowy, bo były chłopak Leny Dunham jest nowym uosobieniem amerykańskiego popu A.D. 2017. Zrobił płytę Taylor Swift, pomagał Lorde, a wcześniej brykał z zespołem fun. Może jego kredyty nie są jeszcze tak okazałe, ale jestem pewny że mamy do czynienia z nowym szefem popowej gry. Tutaj akurat najbardziej typowy autotune został wykorzystany w niezwykle uroczy sposób, gdy wokalny efekt wykręca dźwięki na samym końcu utworu, przenosząc tą elektroniczną modulację na niemal sakralny poziom. Jeśli łączyć smyczki z komputerem, to tylko w tak kreatywny sposób.

New York  jest świetnym przykładem tego, że pewne rzeczy się nie zmiatają – na przykład to jak ważna w piosence jest kompozycja. Taka muzyczna, rozumiana w jak najbardziej klasyczny sposób. Był czas kiedy Annie Clark trochę wstydziła się swojej szkolnej edukacji, ale teraz doskonale łączy zwichrowaną osobowość sceniczną z ułożoną muzyką. Bez solidnej kompozycji nie mogłaby (tak wzruszająco!) złamać głosu na samym początku zwrotki, co też nie jest łatwym wyczynem dla śpiewaka. Także przekleństwo z refrenu nie zabrzmiałoby tak dosadnie w otoczeniu bardziej chaotycznej muzyki, a tutaj mamy pyszny kontrast między ustalonym pasażem dwóch wprawkowych akordów, a ulicznym językiem. W ten sposób cała, tak starannie rozpisana Kompozycja wprowadza nieco banalną historię na wyższy, teatralny poziom.

Wreszcie tytułowe Masseduction, gdzie St. Vincent konfronuje się nie tylko z oczekiwaniami wartości artystycznej i/lub komercyjnej, co z wizerunkiem nowej divy alternatywy. Divy targanej namiętnościami, które wychodzą poza sceniczną personę i są właśnie tym co stanowi o wyjątkowości emocji Annie Clark. Zwykło się uważać, że w zwykłym popie chodzi o seksualność – tak jak robiła to Madonna, czy Britney Spears. Erotyzm w wykonaniu St. Vincent jest czymś zupełnie innym: potężną siłą która działa w służbie kapitalizmu i rozpala kariery największych gwiazd. Sprzedaje nie na krótką metę, ale jest tym wysokooktanowym paliwem na długie dystanse, które wywołuje wojny i oplata sobie wyznawców wokół palca. St. Vincent pisała wcześniej o seksualności, ale na najnowszej płycie trafia w środek tarczy – że uwodzenie jest najpotężniejszą bronią masowego rażenia.



Dodaj komentarz