Muzyka popularna
Grzegorz Piotrowski
Muzyka popularna. Nasłuchy i namysły (2016)
Muzykę popularną definiowałem dotąd korzystając z prostego podziału zabranego z języka angielskiego. Na tyle świadomy wartości muzyki popowej, nie chciałem żeby ten “pop” miał pejoratywne znaczenie – dlatego dzieliłem sobie dźwięki na utwory muzyki klasycznej (te z filharmonii) i muzykę popularną (czyli z pojedynczą linią melodyczną). Coś co Anglicy dumnie nazywają “popular music”, bo mają szczęście posiadać w swojej kulturze niezrównane kompozycje piosenkowe duetu Lennon-McCartney.
Książka Grzegorza Piotrowskiego faktycznie opiera się na tych dwóch gatunkach, ale wprowadza (też do mojej głowy!) muzykę jazzową jako styl pośredni między poważką i popem. Otóż jazz jeszcze opiera się na wysokich umiejętnościach instrumentalistów, którzy zazwyczaj są kształceni w szkołach muzycznych i korzysta czasem z zapisu partyturowego (przy większych big-bandach), ale jednocześnie – całkowicie odchodzi od jakiegokolwiek zapisu melodycznego. Wszystko dzieje się między nutami, rozpościera się przed nami wielka improwizacja. Patrząc muzykologicznie, jazzu nie da w ogóle się zapisać, bo nawet jeśli bazuje na jakiś standardach (motywach melodycznych), to cała istota jazzu tworzy się na brzmieniu i kilku kategoriach ogrywania zadanych tematów. A przecież jeszcze przed Milesem Davisem jazz był muzyką masową, czyli dosłownie: najbardziej popularną. Zespoły oparte na instrumentach dętych trafiły “pod strzechy” służąc do promowania biznesów na ulicach i zabawiając rzesze ludzi na dancingach.
Jazz faktycznie nie ma melodii – na której opiera się muzyka popularna w najbardziej intuicyjnym rozumieniu. Dla mnie melodia jest czynnikiem definiującym p i o s e n k ę, gdy jest melodią śpiewaną. Niby proste, każdy zna piosenki, ale pojawienie się wokalizy, która te piosenki śpiewa też nam komplikuje sprawę, bo głos ludzki jest najbardziej skomplikowanym instrumentem. Nie da się go do końca nastroić i wystandaryzować – zależy głównie od budowy człowieka czy od dość przypadkowych ruchów ciała.
I to jest moment, w którym autor zwraca uwagę na to, co zauważalne jest na pierwszy rzut oka, nie ucha – performatywność muzyki popularnej. Rozumianej jako spektakl wykonawców z przegródki pop jak spektakle Beyonce, czy Lady Gagi. Najfajniejsze w książce Piotrowskiego jest łapanie momentów, które są obok zapisu nutowego: brzmienia i nagrania (czyli sposobów w jakie muzyka trafia do odbiorcy). Tutaj możemy przejść wreszcie do gatunku rock, w którym ważne jest granie zespołowe, najbardziej bezpośrednia emocjonalnie ekspresja oraz sprzężenie zwrotne między wykonawcami, a fandomem jeżdżącym na koncerty i doceniającym kolejne wersje utworów live.
Ale wszystko nic nowego: przecież to, co nazywamy “muzyką poważną” też kiedyś było popularne! Ludzie przed wiekami słuchali Mozarta dla przyjemności, twórcy zapisywali gęsto partytury na zamówienie bogatych mecenasów, którzy traktowali muzykę jak produkt – miała sprawiać im przyjemność. Być może może odpowiedź jest prosta – to przyjemność była od zawsze najbardziej popularna. Jednak ona też musi się jakoś pojawić: w najbardziej naturalny sposób wprawić w rytm kołyszące biodra, jak wytrawny fizjoterapeuta masujący nasze strudzone ciała.
PS.książkę i inne z kulturoznawczej (?) serii PIWu złapałem na Art Rage, polecam ich pakiety gorąco