Riders of the night
Brodka – Clashes (2016)
Monika Brodka po raz kolejny ucieka przed mainstreamem.
Po zwycięstwie w „Idolu” na swojej debiutanckiej płycie odważnie coverowała soulowe klasyki Marvina Gaye’a i Lenny’ego Kravitza. Wygrała festiwal w Opolu, ale przebojowy (i całkiem zgrabny) „Miałeś być” traktowała raczej jako źródło zarobku i podtrzymywania obecności w mediach. Zrobiła sobie przerwę na studiowanie innej dziedziny sztuki (fotografii), powracając z zupełnie odmienną muzyką – inną niż wcześniejsze dokonania oraz inną od, tego co pojawiało się dotychczas na polskiej scenie muzycznej. Paradoksalnie, ambitne eksperymenty nie przeszkodziły „Grandzie”, trzeciej płycie młodej artystki, w zdobyciu powszechnego uznania i pierwszych miejsc na listach sprzedaży; nagrywając płytę jak najbardziej daleką od muzyki popularnej Brodka pozostała tą samą wielką gwiazdą. Po tym sukcesie znowu zniknęła na kilka lat, a teraz wraca z chęcią zdobycia międzynarodowej alternatywnej publiczności. W pewnym sensie robi to, na co zabrakło kiedyś odwagi zespołowi Myslovitz – zamienia polską estradę na walkę o uznanie publiczności w małych klubach za granicą.
„Clashes” czyli nowy album Brodki, którego premierę zaplanowano na 13 maja jest bowiem prawdziwie światową produkcją. Dystrybucją w Europie zajmie się Play it again Sam, wytwórnia m.in. takich zespołów jak Editors czy Other Lives. Album wyprodukował Noah Georgeson odpowiedzialny wcześniej za dzieła ulubionej pieśniarki nowej dziwnej Ameryki – Joanny Newsom. Słychać pracę doświadczonego profesjonalisty, bo pomimo tego, że Brodka zdecydowała się na dość konwencjonalne, gitarowe instrumentarium, całość brzmi bardzo świeżo. Kolejne warstwy ścieżek dźwiękowych wnoszą ciekawą głębię, a migotliwe klawisze prowadzą frapującą linię zwrotki. I nawet dość przewidywalny refren za trzecim powtórzeniem kryje w sobie zaskakujące przesunięcie rytmiczne. To i tak nie wszystko, bo umieszczona na samym końcu posępna solówka, aż prosi się o transowe wydłużenie lub kontynuację dopiero co rozpoczętego zwrotu w historii – z tym jednak trzeba poczekać do premiery albumu długogrającego.
Pamiętam moment, kiedy uświadomiłem sobie, że Brodka jest myślami gdzieś indziej, gdzieś dalej niż polska scena muzyczna. Po premierze „Grandy”, podczas trójkowego koncertu w Studiu im. Agnieszki Osieckiej wykonała na omnichordzie cover “We used to wait” zespołu Arcade Fire. Co prawda ich „Suburbs” zdobyło nagrodę Grammy, ale nie sądziłem, że ktoś nad Wisłą docenia klasę kanadyjskiego zespołu. Nowy singiel „Horses” pokazuje, że nie Monika Brodka nie porzuciła tej inspiracji. Opowieść o car-crashed girl mogłaby być kontynuacją „In the back seat” (piosenki zamykającej pierwszą płytę Arcade Fire), a cały klimat singla Brodki razem z mrokiem organów, odsyła do „Neon Bible” – następnej płyty Kanadyjczyków. Równocześnie w tym poważnym obrazie “Horses” ujawnia się być może największa słabość nowej Brodki – za duży spokój. Brakuje mi żywszego szarpnięcia, pewnej niespodzianki, bo wciąż pamiętam szalone figle „Grandy”. Dlaczego od nich odeszła? Może to dorosłość, a może przezorność potrzeby wpasowania się w międzynarodowe gusta.
Najciekawsza w „Horses” nie jest kompozycja, bo z jej oceną wypada zaczekać na cały album, ale jej target. Brodka nie zwraca się do imprezowicza z juwenaliów ani nawet do bywalca Openera czy hipstera na Placu Zbawiciela. Jej piosenka skierowana jest do zagranicznego słuchacza popularnego nieżalu, anglojęzycznego czytelnika Pitchforka czy widza Primavery. Można by powiedzieć, że Polacy nie złapią tych wszystkich odniesień i wolniejszego rytmu „Horses”, ale pamiętajmy że „Granda” trafiła do całego pokolenia słuchaczy, przekonując do siebie fanów o różnych gustach. Gra toczy się o większą stawkę niż Lista Przebojów Programu Trzeciego: Brodka z jednej strony walczy o pokazanie polskiej muzyki na Zachodzie, a z drugiej – zachęcenie rodzimych fanów do przyjęcia jeszcze bardziej alternatywnej wersji swoich dźwięków